Nasze prace

Niespodzianka

            Zawsze marzyłam o własnym psie, którego mogłabym głaskać, wyprowadzać na spacery i dbać o niego. Myślałam, że mogę sobie tylko pomarzyć o własnym pupilu.
            Pewnego, bardzo słonecznego, wakacyjnego dnia rodzice obudzili mnie wcześniej niż zwykle wstawałam i kazali natychmiast wyskoczyć z łóżka. Chciałam zaprotestować. Niestety, rodzice byli nieugięci. Kazali mi w tej chwili się ubrać i zjeść śniadanie, później wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy. Zastanawiające było to, że rodzice nie chcieli mi powiedzieć, dokąd się wybieramy. Po półgodzinnej jeździe, w końcu się zatrzymaliśmy. Usłyszałam donośne szczekanie psów i… Zobaczyłam wielki napis: „Szczeniaki labradora na sprzedaż”. Spojrzałam pytająco na rodziców, ale oni tylko się uśmiechali. Weszliśmy do wielkiego zielonego domu, z którego dobiegało wesołe szczekanie i popiskiwanie. Zamarłam, ale tylko na moment. W rogu wielkiego na niebiesko pomalowanego pokoju leżał koszyk, a w nim szczeniaki labradora przytulone do brzucha swojej psiej matki. Od razu podbiegłam do koszyka i pogłaskałam mięciutkie futerko jednego ze szczeniąt. Wtedy pieski zaczęły lizać i gryźć mnie po dłoniach. Do pokoju weszła młoda, wysoka kobieta i uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie. Myślałam, że oszaleję ze szczęścia, gdy oznajmiła mi, że mam wybrać sobie, którego tylko chcę. Nie wiedziałam, którego szczeniaka wybrać. Wszystkie były takie śliczne. W końcu zdecydowałam się na biszkoptową suczkę, która była bardziej zadziorna niż jej rodzeństwo. Rodzice pytali mnie, czy nie wolałabym spokojniejszego pieska, jednak zaprotestowałam. Ta suczka była wspaniała.
            Musiałam czekać jeszcze dwa tygodnie, które wlekły się nieskończenie długo, bo szczenięta były jeszcze trochę za młode, żeby odłączyć je od matki.
            Gdy przyjechaliśmy po moją suczkę, nie poznałam jej. Była większa niż wtedy, gdy ją widziałam pierwszy raz. Rodzice próbowali mnie namówić do zmiany wyboru, ponieważ według nich dla mnie lepszy byłby nieco spokojniejszy pies. Dopiero w samochodzie zaczął się prawdziwy horror. Diana, bo tak ją później nazwałam, nie mogła usiedzieć w miejscu. Wierciła się niespokojnie i zaczęła obgryzać tapicerkę, na co tata zareagował przerażony. Nasikała do kartonu, w którym ją wiozłam. Mama była strasznie zła. Wiedziałam, że zaczyna żałować swojej decyzji o kupnie psa. Wbrew pozorom szybko nauczyłam Dianę, gdzie powinna załatwiać swoje potrzeby. Przestała obgryzać meble i żuć szpilki mojej mamy. Stała się prawdziwym rodzinnym psem, jednak wciąż jej główną cechą była nadpobudliwość. Potrafiła niespodziewanie na kogoś wskoczyć, a później stawała się tak spokojna, jakby nic się nie stało. Przez nią miałam dużo różnych, dodatkowych obowiązków związanych z wyprowadzaniem na spacer, karmieniem jej suchą karmą lub „mokrą”, czyli ryżem z mięsem i warzywami. Szybko się do niej przywiązaliśmy, zawsze nas słuchała, a przynajmniej próbowała słuchać. Nigdy nie zliczę tych par butów, które zjadła i poduszek, które „opróżniła”. Pomimo tego, że już nie jest młodym psem i tak ją kocham i nigdy nie zapomnę pierwszego spotkania z nią.

Ania





Wakacyjna niespodzianka

               Dzień jak zwykle na wczasach z rodzinką. Plaża, morze, duchota i siostra ciągle marudząca, by się z nią bawić. Było nudno i leniwie. Do morza nie chciało mi się wchodzić, bo trzeba było wstać i przejść po gorącym piasku wśród płaczących i wrzeszczących dzieci.

            W końcu mama zaproponowała spacer. Obecność była obowiązkowa, bo inaczej nie dostawało się lodów. Co robić, dźwignęłam się do góry i ruszyłam jak zwykle ostatnia. Trasę spaceru znałam na pamięć. Szło się „brzegiem”, co znaczy w moim i Gabrysi przypadku po kolana w wodzie. Szliśmy więc jak zwykle daleko, daleko na tak zwaną „dziką plażę”. Tam nie było prawie nikogo. Zaledwie kilkoro wczasowiczów i spadochroniarze na niebie. Ich kolorowe spadochrony kołysały się nad wodą, aby w końcu wylądować na miękkim białym piasku. „Chciałabym sobie polatać tak jak oni” – pomyślałam z zazdrością. Doszliśmy w końcu do lotniska, skąd startowali spadochroniarze. Podszedł do nas instruktor skoków i przywitał się z tatą jak dobry, stary znajomy. Zdziwiłam się, skąd tata i instruktor się znają? Zaczęli ze sobą rozmawiać, ale co chwilę spoglądali na mnie. W końcu tata mi obwieścił, że za chwilę wsiądę do samolotu i będę skakać ze spadochronem. Nie mogłam uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałam! Ja?! Kiedy to do mnie dotarło, byłam taka szczęśliwa, jak nigdy w życiu! Weszłam razem z grupką innych osób do samolotu. Rodzice zostali na lotnisku. Okazało się, ku zadowoleniu mamy i taty, że będę skakać z osobą dorosłą, konkretnie z panem instruktorem. Byliśmy ostatnią parą. Lecieliśmy, a ja podziwiałam widoki. Cudownie było oglądać chmury z tak bliska! Wielkie puszyste obłoki były na błękitnym niebie tuż obok mnie. Na kilka minut przed skokiem odbył się krótki instruktaż. Gdy wreszcie stanęłam w otwartych drzwiach samolotu, nie mogłam się ruszyć ze strachu. Na szczęście pan instruktor lekko mnie popchnął i…

- Niemożliwe! Lecę! – krzyczałam rozradowana.

Spełniłam też swoje marzenie. Dotknęłam chmury ,a nawet przez nią przeleciałam. Cały lot trwał zaledwie kilkadziesiąt sekund, ale za to jakiż był wspaniały! Zbliżałam się do ziemi w zatrważającym tempie. W dole malutkie jak mróweczki mama i Gaba machały do mnie. Lądowanie minęło szybko i sprawnie. Całą powrotną drogę opowiadałam swoje przeżycia. Rodzice nie mogli  się nadziwić, ile można gadać o jednym, krótkim skoku. Moja siostra za to była zielona z zazdrości. Miałam z tego wielką uciechę.

            Strasznie byłam tego dnia szczęśliwa i  nawet umyłam naczynia, co się na ogół nie zdarza. Mam cichą nadzieję, że za rok też będę mogła skakać. Ale sama, ot co!


                                                                                                      Marta Wegner 


Podróżna udręka
            Marta powiadomiła mnie, że ma świetny pomysł. Powiedziała, że możemy wybrać się w podróż autostopem. Na początku miałam co do tego wątpliwości, bo nie wiedziałam, co na to powiedzą rodzice. Po chwili jednak stwierdziłam, że nie trzeba nic mówić rodzicom i wyruszyć w podróż bez ich zgody. Wciąż miałyśmy jeden problem. Musiałyśmy zabrać ze sobą mojego kuzyna, Michała, strasznego lizusa, który ciągle trzymał się maminej spódnicy, choć ma tyle lat co ja i na moje nieszczęście spędzał wakacje w Inowrocławiu.
            Wyruszenie w podróż nie było łatwe, bo najpierw trzeba było ukradkiem powynosić niektóre rzeczy z domu, a później uciec. Mieszkałam na parterze, więc wymknęłam się z kuzynem przez nikogo niezauważona otwartym oknem. Miałam wielkie szczęście, bo Michał wypadł przez okno prosto na mnie i w ostatniej chwili zdążyłam go złapać, gdyż był niski i lekki. Marta miała trudniej, gdyż mieszkała na trzecim piętrze i była zmuszona wyjść przez drzwi wejściowe. Bardzo ryzykowała, że ktoś mógł ją zobaczyć. Na szczęście się udało.
            Po ucieczce spotkałyśmy się z Martą w parku i postanowiłyśmy omówić plan naszej podróży. Gdy tylko Michał, który przysłuchiwał się rozmowie z obojętnością, usłyszał, że będziemy podróżować autostopem, zaczął krzyczeć. Kazał, żebyśmy odprowadziły go z powrotem. Zaprotestowałam, ale mój kuzyn płakał i krzyczał, aż ludzie się za nami oglądali. Trzeba było wybrać inny środek transportu. Postanowiłyśmy, że pójdziemy pieszo. Michał znowu zaczął płakać, ale Marta zagroziła, że jeśli się nie zgodzi, powiemy jego rodzicom o ostatnio zarobionej przez niego dwói z przyrody. Chcąc - nie chcąc, musiał się zgodzić.
            Mój kuzyn ciągle się potykał, w końcu upuścił na ziemię aparat fotograficzny Marty, przez co trochę go porysował. Skierowaliśmy się do Torunia. Po całym dniu drogi trzeba było znaleźć miejsce nadające się na nocleg. Odkryliśmy łąkę, która znajdowała się za zagajnikiem wysokich wierzb. Niebo się zachmurzyło, zapowiadało się na deszcz. Nie mogliśmy nocować pod gołym niebem. Konieczne było zbudowanie szałasu, bo mój wspaniały kuzyn ostatnio podarł ścianę swojego harcerskiego namiotu. Zabraliśmy się do tego od razu.  Nazbieraliśmy patyków i kamieni. Michał, niosąc deski, potknął się o wystający z ziemi kołek i runął na ziemię. Deski wyleciały w powietrze, kilka z nich się połamało. Za podłoże posłużyły nam stare koce, które przyniosła z domu Marta. Ściany powstały ze związanych ciasno patyków i desek, które leżały porozrzucane po całej łące. Dach składał się z  najgrubszych konarów, jakie udało nam się znaleźć i wielkich liści paproci rosnących w pobliskim lasku.
            W nocy, tak jak przewidywaliśmy, rozpadał się deszcz. Michał tak się wiercił, że zepsuł prawie cały szałas. Strasznie się na niego rozzłościłam. Nie dość, że przeszkadzał nam w budowaniu schronienia, to jeszcze teraz wszystko psuł. Kazałam mu wyjść, musiał spać na deszczu. Rano okazało się, że mój kuzyn rozwalił całą ścianę szałasu. Michał nas przepraszał. No cóż, okazało się, że straszny niego fajtłapa.
            Gdybyśmy o tym wiedziały wcześniej, nie zabrałybyśmy go w tę podróż.  

Ania

Stanąłem przed otwartą furtką…
          Pewnego wakacyjnego i słonecznego dnia postanowiłem odpocząć od gry na komputerze i oglądania telewizora. Zdecydowałem, że wybiorę się na spacer na pobliskie działki.
           Kiedy przeszedłem już prawie dwa kilometry, wszedłem do ,,królestwa działkowiczów”. Spoglądałem to w lewo, to w prawo i widziałem coraz to piękniejsze ogrody z kolorowymi kwiatami i niezwykłymi fontannami. Po kilku minutach znalazłem coś, co szczególnie zwróciło moją uwagę. Na końcu zarośniętej chwastami drogi znajdowała się mała, zardzewiała furtka. Na różne sposoby próbowałem ją otworzyć. Nic nie przynosiło jednak skutku. Kiedy miałem już wracać, w wysokiej trawie ujrzałem mieniący się kluczyk. Podniosłem go i włożyłem do zamka. Przekręciłem go i popchnąłem furtkę. Wolnym krokiem przekroczyłem  linię narysowaną kredą.
          Gdy spojrzałem przed siebie, wprost oniemiałem. Zobaczyłem wielki tunel ze szkła przyozdobiony złotem i srebrem. Spojrzałem na zegarek i zdecydowałem, że mam jeszcze czas i mogę iść dalej. Chciałem zadzwonić do mamy, żeby się nie denerwowała, ale nie miałem zasięgu.  Trochę się zmartwiłem, bo obiecałem jej, że będę „pod telefonem”.  Pewnym,  choć nieco ostrożnym krokiem zacząłem iść dalej. Po  ponad dziesięciu minutach ujrzałem coś, czego nigdy bym się nie spodziewał.  Od początku wyczuwałem w powietrzu „nutkę magii”, ale w tym momencie poczułem się jak w jakimś fantastycznym śnie. Przede mną stał wielki, bogato zdobiony zamek. Krzyknąłem coś, żeby sprawdzić, czy ktoś jest tu razem ze mną. Oprócz echa nie usłyszałem nic. Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Noga zaczęła mi się trząść i zrozumiałem, że muszę mieć już zasięg, ponieważ gdy wyciągnąłem telefon z kieszeni, okazało się, że dzwoni do mnie mama. Odebrałem i spytałem, czy coś się stało. Odparła przecząco i oznajmiła, że chciała tylko spytać, o której wrócę do domu i gdzie jestem. Po krótkiej rozmowie rozłączyłem się i schowałem telefon do kieszeni. Miałem jeszcze do wykorzystania dwie godziny, więc zdecydowałem, że zwiedzę  to magiczne miejsce, które w międzyczasie nazwałem  „Kamilowo”. Nie potrafię dokładnie uzasadnić mojego wyboru, ale od zawsze marzyłem o miejscu, którego będę władcą. Jak do tej pory był to mój pokój.
          Stwierdziłem, że mogę iść dalej i zbadać nieco teren. Zszedłem z pagórka i zacząłem iść dróżką zrobioną z marmurowej kostki. Po kilku minutach drogi wreszcie stanąłem przed wielką, zieloną bramą zamku z mosiężnymi zawiasami. Popchnąłem ją i otworzyła się. Musiałem w to włożyć wiele sił, ponieważ w porównaniu  z  bramą byłem bardzo mały.
          Wszedłem do środka i pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem szczególną uwagę, były spiralne schody prowadzące na górę, gdzie rozpościerał się czerwony, atłasowy dywan. Nie wiedziałem, co jeszcze może mnie dziś zaskoczyć. Zdecydowałem się wejść po schodach, prosto na górę. Szedłem stanowczym, choć nieco ostrożnym krokiem. Kiedy byłem już na górze, wszedłem do lekko uchylonych drzwi. Nie było tam nic zadziwiającego, jednak można było odnieść wrażenie, jakby ktoś był już tu wcześniej. Firanka była nienaturalnie ułożona, ziemia z doniczki była rozsypana, a na dywanie znajdowały się ubłocone ślady damskich butów. Poczułem lęk, ale jednocześnie ciekawość. Szybkim ruchem ręki odsłoniłem kotarę, gdzie kończyły się ślady butów, ale była tam tylko stara pomięta koszula. Trochę się zdziwiłem, bo liczyłem na nieco bardziej interesujący rozwój wydarzeń, ale nie załamałem się. Cofnąłem się i wszedłem do następnego pokoju, jednak i tam nie znalazłem nic interesującego. Byłem już zrezygnowany i gotowy do powrotu do domu, kiedy wydarzyło się coś niesamowitego.
           Usłyszałem, jakby ktoś śpiewał. Stwierdziłem, że odgłosy dochodzą z zewnątrz. Gdy już znalazłem się na dworze, ujrzałem kobietę ubrana w białą suknię jakby do ślubu. W tym momencie nie wiedziałem, co mam myśleć. Spojrzałem na nią, a ona na mnie i uśmiechnęła się.
          Wtedy otworzyłem oczy i zauważyłem, że nadal jestem w swoim pokoju. Okazało się, że to wszystko było snem.

                                                                                                                                                                 Kamil



3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Mam nadzieje,że Wam się spodoba. ;) Czekam na prace reszty uczestników kółka. :D

Annie pisze...

Marto! Bardzo podoba mi się twoje opowiadanie. Jest bardzo ciekawe i wspaniale się czyta ;)

Sara pisze...

Bardzo miło mi się mi czytało wszystkie prace ! ;]